W poniedziałkowe popołudnie, 7 kwietnia, pod Areną Lublin zebrała się około setka kierowców świadczących przewozy na aplikacje takie jak Uber, Bolt czy FreeNow. Ich protest, będący częścią ogólnopolskiej akcji, miał rzekomo zwrócić uwagę na „problemy” środowiska kierowców aplikacyjnych. W rzeczywistości jednak, to kolejny pokaz roszczeniowej postawy osób, które z branżą transportową mają niewiele wspólnego poza posiadaniem prawa jazdy.
Kiedyś, żeby zostać taksówkarzem, trzeba było znać topografię miasta i zdać egzamin z tej wiedzy. Dziś wystarczy zainstalować aplikację i z dnia na dzień zacząć wozić ludzi, często nie mając pojęcia, jak dojechać z punktu A do punktu B bez podpowiedzi z GPS. I to właśnie ci kierowcy – z których ponad 90% nie zna nawet podstawowego układu ulic w mieście – mają czelność domagać się „sprawiedliwych warunków”?
Stawki z kosmosu, jakość z dna
Kierowcy, którzy świadczą usługi za stawki niespotykane nigdzie indziej w Europie – tak niskie, że nie sposób uwierzyć, że można na nich uczciwie pracować – dziś wychodzą na ulice i domagają się… podwyżek. Przecież to oni sami zaakceptowali warunki współpracy z platformami. To oni świadomie zdecydowali się wozić ludzi za grosze, jednocześnie psując rynek i obniżając standardy usług. A teraz mają pretensje – do pasażerów? Do operatorów? Do państwa?
Dodajmy, że celowe odrzucanie kursów, zwłaszcza tych krótkich czy mniej opłacalnych, stało się normą. Kierowcy często oczekują wyłącznie długich tras, najlepiej za gotówkę i bez żadnych pytań. Co więcej, wielu z nich nawet nie mówi po polsku – i to nie jest kwestia braku chęci nauki, tylko kompletnego ignorowania standardów obsługi klienta w Polsce.
Bezpieczeństwo? Niech zaczną od siebie
Jednym z postulatów protestujących jest zwiększenie bezpieczeństwa kierowców. Trudno nie odnieść wrażenia, że mamy do czynienia z ironią – bo bezpieczeństwo pasażerów z kolei stoi dziś pod ogromnym znakiem zapytania. Aplikacyjni kierowcy często pracują na kilku kontach, nie mają żadnych kontroli stanu technicznego pojazdów, a ich doświadczenie za kierownicą bywa co najmniej wątpliwe. Gdyby naprawdę zależało im na bezpieczeństwie, zaczęliby od uporządkowania własnych szeregów – a nie od prób wymuszania zmian, które mają jedynie poprawić ich zyski.
Strajk, który obnażył rzeczywistość
Strajk kierowców przyniósł jedno: pokazał, jak bardzo pasażerowie są uzależnieni od tego niskiej jakości „transportu na żądanie”. Czas oczekiwania się wydłużył, ceny wzrosły, a wielu mieszkańców miast musiało wrócić do korzystania z komunikacji miejskiej czy tradycyjnych korporacji taksówkarskich – gdzie nadal jeżdżą ludzie z realnym doświadczeniem i znajomością miasta.
Trudno mieć sympatię dla protestu, który tak naprawdę domaga się legalizacji bylejakości. Kierowcy chcą podwyżek, chcą lepszych warunków, ale nie chcą ani egzaminów, ani obowiązków, ani odpowiedzialności. Chcą zarabiać więcej, ale bez wysiłku. Chcą respektu, ale nie potrafią nawet dojechać pod poprawny adres bez pomocy aplikacji.
Czas na powrót do standardów
Jeśli naprawdę zależy nam na jakości przewozów osobowych w Polsce, pora wrócić do podstaw. Obowiązkowy egzamin z topografii miasta, certyfikaty językowe, sprawdzenie doświadczenia i przejrzysty system kontroli jakości. Bo póki co, to nie kierowcy aplikacyjni są ofiarami systemu. To pasażerowie – oszukiwani, narażani i pozbawieni wyboru – ponoszą konsekwencje tej patologii.
I może właśnie dlatego zamiast organizować protesty, czas, by część z tych samozwańczych „kierowców” zrozumiała, że do tej pracy trzeba czegoś więcej niż tylko telefonu i auta z wypożyczalni.